DACHSTEIN, skok na lodowiec. Wyprawa: maj 2015
DACHSTEIN – skok na lodowiec, DLACZEGO TU…?
Pobyt w Hallstatt to błogie i trochę leniwe, ale bardzo przyjemne rozkoszowanie się klimatem regionu. Chcieliśmy jednak trochę mocniej oderwać się od biurowych stolików i doświadczyć czegoś więcej niż tylko powolne toczenie swoich ciał po klimatycznym Hallstatt. Ani ja, ani Ela nie byliśmy wcześniej na żadnym lodowcu. Bliskość Dachstein zdopingowała nas do wyjazdu na ten piękny trzytysięcznik i tym samym pozwoliła trochę rozruszać zastane kolana. Szlak pod Hoher Dachstein jest bardzo łatwy, więc jako turyści zza biurka mogliśmy bezstresowo porwać się na niego. Poza tym widzieliśmy kilka interesujących fotografii, przede wszystkim wiszącego mostu między skałami Dachsteinu, co jeszcze bardziej popychało nas do wycieczki na lodowiec. Krótko mówiąc zbyt dużo było „TAK-ów”, a „NIE” prawie w ogóle, więc nie mogliśmy zrezygnować z pomysłu wyjazdu na lodowiec Dachstein.
DACHSTEIN – skok na lodowiec, WRAŻENIA
Alpejskie przestrzenie, wiszący most, wysunięty w otchłań balkonik, niekończący się śnieżny horyzont, oj dużo można by jeszcze mówić – to wszystko wprawiło nas w zachwyt. Oboje z Elą musimy stwierdzić, że inaczej postrzega się góry będąc na nartach, a inaczej wybierając się na dłuższą pieszą przechadzkę zimową porą. Wtedy o wiele więcej dostrzegamy i odczuwamy, co o wiele mocniej buduje w nas wrażenia i emocje. Przekonaliśmy sie o tym właśnie podczas tego prawie 3 godzinnego spaceru w silnym wietrze i minusowej temperaturze pod Hoher Dachstein. Po tym może nie bardzo forsownym, ale odczuwalnym wysiłku jakże wspaniale było wrócić do miejsca startu gdzie można było skonsumować gorącą zupę gulaszową i odpocząć przy piwku kontemplując Alpy z górskiej restauracji.
DACHSTEIN – skok na lodowiec – ZWIEDZANIE
Tytuł „ZWIEDZANIE” nie do końca tu pasuje, ale taki schemat przyjął się już w naszych relacjach, więc w drogę. Na zdjęciu po lewej pokazujemy nasz cel, który udało się ustrzelić z drogi dojazdowej do dolnej stacji kolejki. Szczyt Hoher znajduje się na granicy Górnej Austrii i Styrii. Z Hallstatt do dolnej kolejki znajdującej się w miejscowości Schildlehen nie jest bardzo daleko, około 75km. Trzeba objechać masyw Dachstein wokoło stąd ta odległość. W Schildlehen trzeba odbić w drogę Dachsteinstrasse, która doprowadza do stacji kolejki. Jadąc samochodem mijamy prawdziwie alpejskie krajobrazy. Przejeżdżając przez małą miejscowość Gosau przegapiliśmy skręt w prawo i pojechaliśmy drogą podporządkowaną prosto. Ten błąd został nam wynagrodzony urokliwymi widokami miejsc, w których brakowało tylko fioletowej krowy milki. Szybko jednak zorientowaliśmy się, że nieopatrznie zmieniliśmy kierunek jazdy i zaraz kiedy to alpejskie widoki przestały nam towarzyszyć nawróciliśmy i skierowaliśmy się na odpowiednią drogę. Jechaliśmy jeszcze około 40 minut, na dworze jakoś chłodniej, ale słonecznie. W pewnym momencie skręciliśmy zgodnie z drogowskazami na Dachsteinstrasse. Tam przejechaliśmy przez bramę wjazdową, w której jeden szlaban był zamknięty, a drugi jakoś podejrzanie do połowy opuszczony. Trochę to nas zaniepokoiło. Szybko dojechaliśmy do parkingu pod stacją kolejki, który prawie świecił pustkami. Stało kilka samochodów i zero ludzi. Wystraszyliśmy się, że kolejka jest zamknięta z tego samego powodu co w ośrodku Dachstein Krippenstein. Jednak przełom sezonu narciarskiego i turystycznego, a dokładnie konserwacja kolejek linowych jaka przeprowadzana jest w większości ośrodków w Austrii w tym okresie nie spowodowała zamknięcia tej na lodowiec. Przełom sezonów w tym przypadku przyczynił się do wymiernego obniżenia ruchu zarówno narciarskiego, jak również turystycznego, który to jak się łatwo domyślić jeszcze na dobre się nie zaczął. Dla nas to oczywiście bajka, na stokach było może 10 narciarzy i 4 osoby na szlaku pod Hoher, które akurat wracały ze szlaku. Przed nami zupełna pustka, tylko góry i śnieżna biel. Wyjazd szybkobieżną kolejką linową kosztował nas 35 EURO na osobę. Świetną sprawą jest wyjazd wagonikiem na górnym otwartym balkonie. Coś niesamowitego. Frajda przejażdżki nie trwałą jednak zbyt długo, bo kolejka dość szybko pokonuje swój odcinek. Na górze temperatura minusowa, ale bez tragedii; około -3°C. Na dole dla porównania +15°C.
Zaraz po wyjściu z kolejki ruszyliśmy na pokazywaną wszędzie na zdjęciach platformę widokową, która zawalona była wielkimi figurami bajkowych postaci. Trochę tu nie pasowały, ale trudno, nas interesowały widoki, a te niemal wbiły nas w wykonaną z kratownicy podłogę platformy. Z uwagi na duży wiatr dość szybko zeszliśmy z tego ogromnego, wysuniętego poza skały balkonu i ruszyliśmy w kierunku charakterystycznego wiszącego mostu. Tu jest dopiero frajda. Przejście tą wąską, wiszącą kładką z kracianą podłogą, przez którą widać przepaść podnosi poziom adrenaliny. Cieszyliśmy się ogromnie, że nie było turystów, mogliśmy sie nacieszyć tą jakby nie było atrakcją mając ją tylko dla siebie. Zanim weszliśmy na most trzeba było strzelić kilka fotek, bo konstrukcja robi wrażenie również obserwowana z boku. W ogromie gór trochę znika, ale to w końcu tylko kawałek wąskiego mostu. No ale ok, wchodzimy, pierwsza Ela. Powoli, powoli trzymając się obiema rękami poręczy. Most zawieszony jest na metalowej, sztywnej konstrukcji, więc huśtanie, nawet przy większym wietrze nie było mocno odczuwalne. Po pierwszych krokach, kolejne były już szybsze i pewniejsze. Ela przeszła piorunem, ja ruszyłem za nią zatrzymując się co kilka kroków, bo z mostu pięknie widać Alpy. Kilku 10 metrowy wiszący most pokonany. Z drugiej strony tylko kraciana platforma z poręczami przytwierdzona do skał i niesamowity balkonik zaczepiony nad przepaścią. Z platformy na balkonik schodzi się metalowymi schodkami. Tutaj bardzo wieje, że głowę chce urwać. Ela jak szybko zeszła na balkonik, tak szybko wyszła z powrotem. Tu czuje się przestrzeń o wiele mocniej niż na moście. Dla mnie bomba. Platforma, z której schodzi się na balkonik ciągnie się jeszcze dalej przyczepiona do skał. Niestety z uwagi na widoczną dalej urwaną, najprawdopodobniej przez zwały śniegu barierę przejście zostało zamknięte. Żałowałem bardzo, ponieważ dla człowieka, który nie uprawia wspinaczek wysokogórskich po ferratach, takie miejsca to naprawdę olbrzymia atrakcja. Pomimo dużego mroźnego wiatru dość długo stałem na balkoniku i upajałem sie alejską przestrzenią. Ela cierpliwie czekała schowana na platformie za skałami. Przed nami jeszcze spacer pod Hoher, więc po około 15 minutach kontemplacji ruszyliśmy z powrotem, by wejść na szlak dla pieszych. Przed nami śnieżna biel i wyłaniające się ze śniegu skały. Jeśli ktoś będzie chciał się wybrać na taki spacerek po lodowcu koniecznie musi zabrać mocne i dobre okulary słoneczne z filtrem UV. Bez nich wieczorem macie murowane szczypanie i ból oczu spowodowane prześwietleniem. Po zejściu z mostu trzeba było przejść przez ośrodek narciarski pod wiuchającymi nad głową pustymi orczykami. Po 20 minutach byliśmy już sami na śnieżnym szlaku z dala od wyciągów. Tylko skały, śnieg i niekończący się górski krajobraz Alp. Kierowaliśmy się w stronę schroniska Seethalerhutte. Pomyśleliśmy sobie, że siądziemy tam sobie i napijemy się gorącej, smacznej austriackiej kawy. Ta myśl towarzyszyła nam w marszu. Daleko przed nami spostrzegliśmy małą, czarną kropkę na śnieżnej bieli przemieszczającą się trawersem centralnie na Hoher. Tam już nie było zaznaczonej żadnej ścieżki. Pomyśleliśmy sobie – SZALONY. Postać po chwili zniknęła w zaczepionej o szczyt chmurze. Po kolejnych 20 minutach marszu owa kropka zaczęła się szybko przemieszczać się w dół. Okazało się, że to zdeterminowany narciarz, który 2 godziny podchodził tyle, ile się da pod Hoher, aby w ciągu kilku minut zjechać w dół. Fajna sprawa taki zjazd, ale podejście z nartami na plecach w śnigu pod taki szczyt to nie zły wysiłek, po którym niektórzy mogą mieć już dość. Ten narciarz to była jedyna osoba, którą minęliśmy podczas naszego spaceru do schroniska pod Hoherem. Dalej już tylko my. Spacer pod Hoher pokazał nam ogrom Alp, który nie do końca może sprawiać satysfakcję z możliwości oglądania pięknych widoków.
Dlaczego…? a dla tego, że idąć przez 1,5 godziny w jedną stronę mamy przed sobą wciąż ten sam, niezmienny widok. To nie nasze, kameralne Tatry, w których przemieszczając się na krótkich odcinkach pokazują się te same, jednak w innym ujęciu górskie szczyty, co jest o wiele bardziej interesujące i urzekające, niż jeden, niezmieniający się z powodu ogromnej przestrzeni krajobraz. Nie mniej jednak pokonując szlak na wysokości prawie 3.000 m, po śniegu i tylko w dwójkę można poczuć wolność. Nasz szlak w pewnym momencie skręcał w lewo do schroniska. Zobaczyliśmy jakieś zabudowanie w oddali. Oczywiście ucieszyliśmy się i mimo, że znajdowaliśmy się na podejściu przyspieszyliśmy kroku. Im bliżej byliśmy schroniska, tym bardziej zastanawialiśmy się, czy to jest rzeczywiście schronisko. Na niebie coraz więcej chmur, a wiatr coraz większy. W pewnej chwili zatrzymaliśmy się i zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie wracać do stacji kolejki, która znikła już jakiś czas temu za skałami. Zdecydowaliśmy jednak, że jak już jesteśmy tak blisko to idziemy do schroniska. Jeszcze kilka kroków, parę minut i już będziemy. Dopingując się w ten sposób dotarliśmy do zabudowania. I co…? Tak, to jest schronisko, ale zasypane śniegiem po dach. Pozostała nam tylko satysfakcja chodzenia po dachu schroniska, który znajdował się na tym samym poziomie co szlak wytyczony na wysokim śniegu tyczkami. Hahaha no fajnie. Z kawy nici, schroniska nie widać z pod śniegu, a przed nami tylko skalna ściana, na skraju której znajdowało się właśnie to schronisko. Latem obiekt funkcjonuje, ale w końcu kwietnia to wszystko było zasypane. I tak musieliśmy się obejść smakiem. Pozostała nam jedynie chwila na oddanie się pięknu krajobrazu, który roztaczał się z podnóża samego już osłoniętego chmurą czubka naszego Hohera. Znajdowaliśmy się tu trochę między skałami, więc nie wiało tak mocno. No chyba, że zbliżyliśmy się do krawędzi, to tam już dmuchało. Tutaj czuje się moc natury i respekt przed górami. To jest właśnie piękno. Kawki nie było, więc musieliśmy się powoli zbierać w drogę powrotną, aby zdążyć przed zamknięciem kuchni w restauracji znajdującej sie w górnej stacji kolejki linowej. Teraz już było z góry, więc trochę lżej się szło.
Oczywiście jeszcze ostatnie spojrzenie spod zasypanego schroniska i w drogę. Ela wystartowała pierwsza, chyba bardziej potrzebowała kawy niż ja, haha. Powrotny spacer trwał o około 15 minut krócej niż w stronę docelową. Przy stacji kolejki, dokładnie obok wejścia na wiszący most znajduje się pałac lodowy z lodowymi rzeźbami. W opiniach innych odwiedzających to miejsce trudno było dostrzec zachwyt, więc zrezygnowaliśmy ze zwiedzania pałacu. Poza tym byliśmy już głodni i chcieliśmy zjeść coś na ciepło, a wiedzieliśmy, że kuchnia w restauracji nie długo kończy pracę. Tak naprawdę jak weszliśmy to już nas poinformowano, że nie pracuje, ale w bemarach były jeszcze ciepłe posiłki, wiec oboje zdecydowaliśmy się na zupę gulaszową. Bardzo dobra, możemy polecić. Po około 3 godzinnym spacerze po lodowcu baaardzo było przyjemnie usiąść w ciepłym pomieszczeniu i zza szyby podziwiać szczyt, pod którym byliśmy ponad godzinę temu. W ten sposób dzień na lodowcu powoli dobiegał końca. Pozostała nam już tylko przejażdżka kolejką w dół. Trochę żałowaliśmy, że kolejka dość szybko jedzie, ponieważ z wagonika zawieszonego w przestrzeni naprawdę fajnie wszystko było widać. No ale trudno się mówi. Dla narciarzy, którzy chcieli jak najszybciej być na górze to odpowiednia prędkość. Po około 40 minutowym odpoczynku przy gorącym i ostrym gulaszu zrobiliśmy jeszcze rundkę po stalowych platformach umocowanych przy skałach wkoło stacji kolejki, po czym stanęliśmy już na peronie oczekując na wagonik. W wagoniku jechaliśmy już tylko z operatorem. Byliśmy jednymi z ostatnich turystów zjeżdżających w dół. Ech wypad na na lodowiec okazał się doskonałą odskocznią od błogiego Hallstatt. Szczerze możemy polecić każdemu taki spacer, komu zacznie się trochę nudzić w austriackiej perełce Alp. Przyjemny wyjazd kolejką, bardzo przyjemne wrażenia na wiszącym moście i balkoniku no i wcale nie ciężki, wręcz „lajtowy” spacerek pod Hoher Dachstein – to wszystko z pewnością urozmaici pobyt w okolicy.
Na koniec tradycyjnie zapraszamy na foto spacer po lodowcu. Kliknij TUTAJ
4 komentarze do „HALLSTATT – DACHSTEIN, skok na lodowiec”
Latem wjazd kolejką na Dachstein trzeba wczesniej kilka dni rezerwować. My tego nie zrobilsmy i niestety nie wjechalismy.
Oj tego nie wiedzieliśmy. My byliśmy w maju, więc kolejka była praktycznie pusta. U góry na szlaku też mało ludzi. No szkoda.
Niesamowita wyprawa! Góry faktycznie zupełnie inaczej się odkrywa jadąc na narty, inaczej wędrując… inaczej zimą, a inaczej latem.
Moja najwspanialsza zimowa wyprawa w góry to włoska Dolina Aosty i zwiedzanie Cervinii oraz Courmayer i wjazd kolejką na Mont Blanc. Wprawdzie ja drogę pokonałam kolejką, a nie na nogach, ale widoki na górze byłyby warte też tego pierwszego wyzwania!
Pozdrawiam 🙂
Co do Mont Blanc to tu temat jest wspólny. Też myślimy, aby tam zawitać. Znajomi byli, choć nie wszyscy wyszli na szczyt. Do końca kolejką. Potem schronisko i część została. Ale foty jak pokazali to stałem się ich ofiarą.